— Halo, chłopcze! — krzyknął w kierunku jednego z nich, poza którem sypiał. Echo odpowiedziało na ten wykrzyk: — Halo, chłopcze! — Skądże to właściwie przybywasz, o ty Bezimienny!
Tak zwał się zazwyczaj sam, powtarzając, iż pochodzenie jego jest ciemne, jak Kaspra Hausera.
Nie ciężyła jednak na nim tajemnica żadna, nawet tajemnica urodzenia. Był człowiekiem zupełnie jawnym, oczywistym, uosobieniem roku tysiąc dziewięćset piątego.
Skierował się do domu znanego sobie, z czasów gimnazjalnych. Ściany sali okrywały brudne zwierciadła. Mieściło się tu kilkanaście, półnagich dziewcząt. W kapeluszu i płaszczu usiadł do fortepianu i zagrał hucznie, po dyletancku.
— Złość mnie dusi, dzieci! — powiedział, a dziewczęta jęły wyrabiać z nim hece. Odziały go czerwonym szalem i tańczyły dokoła niego.
— Złość mnie dusi, dzieci, Trzeba to spłukać! — powtórzył i kazał podać tyle szampana, że stół uginał się pod ciężarem flaszek.
Zaryglowano drzwi. Dziewczęta były w siódmem niebie.
— Zróbcie coś dla złagodzenia mej złości, moje dzieci! — rozkazał, polem ustawił sześć wybranych, w rząd, polecił im otworzyć usta i wetknął każdej w zęby zwinięty w kształt papierosa stu markowy banknot.
Omal go nie zadusiły pieszczotami.
I pił, pił, aż do utraty zmysłów.
Krystjan nie mógł się obejść bez Ewy. Ciemń go ogarniała, gdy ją na krótko choćby opuszczał.