Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/185

Ta strona została przepisana.

coeli i wróć do śmiertelnych. Krótko mówiąc, dziś wieczór o siódmej w sali jadalnej hotelu de ta Plagę. Czy zgoda?
Krystjan wstał, wyjął z bukietu biały goździk i śmiejąc się, wetknął go Crammonowi w butonierkę.
— Zgoda, czy nie? — spytał Crammon surowo.
— Nie, mój drogi, nic z tego nie będzie! — odparł Krystjan, śmiejąc się coraz bardziej. — Zachowaj ten skarb dla siebie.
Żyły nabrzmiały na czole Crammona.
— Przyrzekłem, że będziesz! — rzekł z gniewem. — Czy mnie chcesz wykierować na dudka? Nie zasługuję na to, zwłaszcza, że od pewnego czasu znoszę twe kopniaki. Wolisz jakiegoś przybłędę, wszystkim podejrzanego? Przyjaciela odtrącasz bezlitośnie? To napełnia goryczą, to sprawia ból, to wzburza żółć. Już nie wiem co dalej czynić!
— Uspokój się, Bernardzie, — rzekł Krystjan, podnosząc z ziemi kilka goździków, które wypadły z bukietu. W tej chwili wspomniał bladą, bezkrwistą, żądzą i niedostatkiem chromą twarz Amadeusza, wpatrzonego w Walonkę. — Nie rozumiem twej uporczywości. Daj pokój. Wszakże wiesz, że ściągam nieszczęście na osoby kochające mnie.
Crammon drgnął. Mimo dwuznacznego uśmiechu Krystjana, uczuł zabobonny strach.
— Głupstwo! — bąknął.
Wstał, wziął kapelusz i zabierał się iść, bez wymuszenia bytności wieczorem, gdy zastukano do drzwi i wszedł Amadeusz Voss.
— Przepraszam! — rzekł, spoglądając lękliwie na Crammona, który przybrał wrogą postawę. — Chcia-