Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/186

Ta strona została przepisana.

łem tylko zapytać się, kiedy wyjeżdżamy. Czy pakować, czy nie, to wiedzieć muszę.
— Jak ten drab ośmiela się mówić! — pomyślał Crammon z wściekłością i zaledwo zdolny był zrobić uprzejmy grymas w chwili, gdy zakłopotany Krystjan przedstawił ich sobie wzajem.
Amadeusz złożył ukłon godny kandydata seminarjalnego. Oczy jego z poza okularów patrzyły chciwie na Crammona, który mu od pierwszej chwili był wstrętny. Uznał atoli, że Trzeba to ukryć, a nawet okazywać uniżoność. Wiedząc, że nienawiść jego szybko wybucha, bał się wyjawić ją przedwcześnie, by nie stracić środków do zaspokojenia tego uczucia.
Crammon szukał zaczepki, traktował go z góry, lekceważył, jak garść odzieży na ścianie wiszącą nie słuchał, nie odpowiadał i przedłużał z rozmysłem wizytę, nie zważając na nerwowość Krystjana.
Amadeusz był wielce ograniczony, zgodliwy, ocierał podeszew jednego trzewika o koniec drugiego, podniósł laskę upuszczoną przez Crammona i nie ustępował z pola. Spostrzegł to wreszcie Crammon i zdjęty litością nad milczącym, udręczonym Krystjanem, skinął zdala dłonią lewą na pożegnanie i wyszedł, jak żaba rozdęty wściekłością.
— Zwolna, zwolna, mój panie Crammonie! — mówił sobie. — Zachowaj swą godność, nie właź w błoto, wspomnij, że zemsta przysługuje jeno Bogu!
To rzekłszy, kopnął przebiegającego obok pieska, tak że biedak skowycząc skrył się w oknie piwnicznem.
Krystjan i Amadeusz stali przez chwilę naprzeciw siebie w milczeniu po dwu stronach stołu. Amadeusz wyciągał z bukietu goździki i rozskubywał je cienkiemi palcami.