— Musi w nim siedzieć zły duch — powiedział Randolf — i wyznaję, że nie mam nań wcale ochoty. Nie jestem zgoła zabobonny, ale w tym przypadku fakty są tak przekonywujące, że zadają kłam najszczytniejszemu skeptycyzmowi.
— Cóż to znaczy, jeśli kamień jest piękny, niezrównanie piękny! — rzekł Krystjan, a twarz jego przybrała wyraz uporu i zadumy jednocześnie. Mówił nie wiele, chociaż rozmowa skierowała się na inny temat.
Nazajutrz po południu wziął auto i pojechał do Frankfurtu na Hochstrasse, gdzie miał swój magazyn jubiler, Dawid Markuse.
Pan Markuse znał Krystjana.
Ignifer zamknięty był w kasie, wpuszczonej w ogniotrwałe i bezpieczne od włamania sklepienie. Dobył go z zamczystej, trudnej do otwarcia szkatułki i położył na zielonem suknie stołu. Potem cofnął się, patrząc na Krystjana.
Krystjan objął spojrzeniem migotliwą jaskrawą zjawę. Myślał przytem: Oto rzecz najrzadsza i najcenniejsza, niema chyba czegoś rzadszego i cenniejszego. I postanowił posiąść djament.
Kamień miał barwę potrosze cytrynowo żółtą i był wykonany, jako bogato fasetowana brjoletta. W czwartej części wysokości mieściło się uszko, tak że kobieta mogła nosić klejnot na szyi na sznurku, lub cienkim łańcuszku.
Markuse położył kamień na białym papierze, chuchnął nań i rzekł:
— Jest wprawdzie drugiej wody, niema atołi popiołu, rdzy, ni węzłów. Nie dostrzeże pan żyłek, pęk-