nięć, ni wprysków, piór mgieł, ziarn i ani śladu słomek. To istny cud natury.
Cena wynosiła pięćset pięćdziesiąt tysięcy marek. Krystjan postawił ze swej strony ofertę. Markuse spojrzał na zegarek.
— Zobowiązałem się słowem wobec pewnej damy, — powiedział — ale czas minął właśnie.
Ugodzili się na pięćset dwadzieścia tysięcy. Połowa miała zostać wpłacona gotówką, reszta dwoma, różnoterminowymi wekslami.
— Nazwisko Wahnschaffe jest mi rękojmią dostateczną.
Krystjan zważył djament na dłoni i położył go na stół.
Dawid Markuse uśmiechnął się i rzekł, bez żadnej poufałości:
— W zawodzie moim poznaje się ludzi. Pan kupujesz ten klejnot w głębszym może celu, niż sam to sobie uświadamiasz. Uwiodła pana dusza djamentu. Albowiem posiada on duszę.
— Tak pan sądzisz istotnie?
— Wiem to napewne. Niektórzy ludzie, na widok takiego kamienia tracą panowanie nad sobą. Nozdrza im drgają, bledną policzki, palce chwytają niepewnie, źrenice są powiększone, a każdy ruch zdradza wrażenie. Inni znowu są onieśmieleni, oszołomieni, lub smutni. Przedziwne miewa się widowiska. Maski spadają. Djament czyni ludzi przeźroczystymi.
Nie podobał się Krystjanowi ten mało dyskretny zwrot rozmowy. Atoli często już doświadczał, że jest coś w jego istocie, co skłania innych do zwierzeń i opowiadań. Wstał, przyrzekając, że wróci wieczorem.
— Dama, o której wspomniałem, była tu wczoraj, —
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/20
Ta strona została skorygowana.