Judyta szydziła z jego kaczego chodu, brzydoty, cienkiego głosu i niemiłego sposobu mówienia, powtarzał stale:
— Znam Herbsta od lat dwudziestu przeszło. To, co cię w nim razi, jest mi tak miłe, jak zalety jego, których nie znasz.
— Jest więc uosobieniem cnót wszelakich! — powiedziała. — Mnie jednak nudzi straszliwie.
— Trzeba się oswoić z tem — odparł — że ludzie nie są po to na świecie, by nas bawić. Ty stoisz stronniczo na stanowisku luksusu i praktyczności. Ja zaś cenię w człowieku zaletę wyższą nad piękność i manjery arystokratyczne, a mianowicie solidność. W zawodzie swym mam ciągle do czynienia z ludźmi nie uznającymi tego obowiązku obywatelskiego, którym jest słowność. To wprost mierzi. Dlatego też jestem niesłychanie wdzięczny Herbstowi za to, że każde zamienione między nami: tak, lub: nie, ma ważność pisanego kontraktu.
Judyta zrozumiała, że musi odnośnie do Herbsta zmienić taktykę. Stała się tedy uprzejmą i brała teraz udział w fachowych rozmowach o autorach, sztukach, aktorach, powodzeniach i klęskach. Ale jednocześnie nie schodziły jej z myśli rachunki krawcowej, kucharki, oraz całe, tak odmienne, przepadłe dziś życie dawne. W takich chwilach miewała w oczach nienawistne błyski.
Nieraz chodziła gniewnie po pokojach, spozierając z obrzydzeniem po niezliczonych zwierciadłach, potrzebnych Lormowi, wczoraj kupionych dywanach, wystawnych meblach i obrazach, bezwartościowych drobiazgach, fotografjach, przyozdobach, książkach i z całym pietyzmem przechowywanych pamiątkach.
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/213
Ta strona została przepisana.