Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/222

Ta strona została przepisana.

Woda spływa po mundurach. Wachmistrz mruczy, podoficerowie zgrzytają z wściekłości zębami.
Tobie zaś płyną przez myśl jednostajne jak deszcz pytania, co będzie dziś wieczór, co będzie jutro rano? Cały rok leży przed tobą jak nieskończenie długi, błotnisty gościniec. Wspominasz samotną kwaterę z kilkunastu przeczytanemi książkami i wyświechtanym dywanem, myślisz o raporcie, rachunku w kantynie, inspekcji stajni i najbliższym balu oficerskim, gdzie musisz się nudzić banalną konwersacją z pretensjonalną żoną przełożonego. I tak ciągle, ciągle wkoło.
Pewnego dnia zadałem sobie pytanie, co właściwie daję społeczeństwu i co za to mam. To co daję jest zerem ze stanowiska ludzkiego i duchowego. Natomiast otrzymuję kompleks przywilejów, tworzących razem dość wybitne stanowisko socjalne, ale za cenę własnej osobowości.
Słuchać wyższych, rozkazywać niższym, nic więcej. Byłem tedy jeno rozdzielnicą jakiegoś wielkiego systemu elektrycznego. Mimo jednak tej tak prostej organizacji wojskowej, posiada ona swe tajemnice. Pomiędzy wszechwładzą poszczególnych osobistości, a niepojętem wprost poddaniem się masy, funkcjonują pewne człony, miażdżąc bezlitośnie każdego, kto zawiedzie, lub podniesie bunt.
Wielu uważa ten przymus za szkolę obyczajową i drogę do wolności wyższego typu. Tak było i zemną, potem jednak zbuntowało się coś we mnie. Rozkazy moje utraciły sprężystość, a posłuch stał się trudnym. Widziałem teraz ponad sobą bezlitośne bożyszcza, a pod sobą tłumy bezbronnych ofiar. Czułem, że przepaść dzieli mnie od życia i że jestem cząstką kopalnej skamieliny.