go przez policję. Wysiedli, Botho pomówił z oficerem policji i puszczono ich.
Zatonęli w tłumie marynarzy, rybaków, robotników, sutenerów, kobiet i dzieci. Okna domów zatłoczone były głowami. Maelbeckowie oraz radca Koch zatrzymali się, przywołując do siebie Thüngena, Krystjan poszedł dalej, niemile dotknięty ich zachowaniem się i brutalna ciekawością. I on był zaciekawiony, ale inaczej jakoś.
Crammon kroczył obok, w coraz to większy tłok.
— Dokądże idziesz? — spytał. — To bezcelowe, stańmy tutaj.
Krystjan wstrząsnął głowa.
— Dość tego! — zadecydował Crammon. — Ja tu obieram stanowisko!
Rozstali się.
Krystjan dotarł w pobliże starej, brudnej kamienicy, przed którą czekał karawan. Dzień był mglisty, a czarny wóz wyglądał, jak dziura w szarem powietrzu. Chciał iść dalej, ale wstrzymali go dwaj ludzie, rozmyślną nieruchomością swoją. Zwęszyli kim jest, a on także rozpoznał ich zawód po taniej elegancji, spojrzeniach i minie. Jeden był to olbrzym przerastający go o pół głowy, miał zrośnięte brwi, a na palcu srebrny pierścionek z karneolem.
Bez zmieszania rozejrzał się Krystjan i zobaczył setki i setki ulicznic od szesnostu[1] do pięćdziesięciu lat wieku, od świeżości rozkwitu do zgnilizny starości, od luksusu do nędzy.
Zebrały się tu kobiety, które przekroczyły zenit burzliwego życia i młódki, ledwo wyrosłe z dzieciństwa, lekkomyślne, sangwiniczne, mizdrzące się, a obeznane już z błotem wielkiego miasta.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – szesnastu.