Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/227

Ta strona została skorygowana.

Nie brakło tu żadnej dzielnicy, klasy społecznej, narodowości, a podczas gdy jedne czując się parjasami miały wyraz wzgardy i nienawiści, inne były niejako dumne ze swego zawodu i urzędowego dokumentu z pieczęcią i trzymały się zdala od byłych mieszkanek więzień, domów rozpusty, zezwierzęconych megier. Widział też niepewne siebie nowicjuszki ze śladami świadomości i wspomnień o czasach innych.
Widział twarze zatroskane, cyniczne, urocze, zdziczałe, obojętne, płochliwe, chciwe, łagodne, pielęgnowane i zaniedbane, pokryte szminką i blade.
Znał je, jak każdy mężczyzna zna ten typ, gest, spojrzenie. Ale widywał je pojedyńczo, lub w małych grupach, jakby odcięte od społeczeństwa i patrzył na nie pod kątem zmysłowości. To co dziś ujrzał usunęło jakby mgłę z oczu jego.
Pomyślał:
— Muszę dać jeszcze zlecenie, by sprzedano pałacyk myśliwski i psy.
Wyniesiono trumnę, okrytą kwiatami, z których zwieszały się szarfy o złotych napisach. Nie mógł ich odczytać. Trumna miała toczone, posrebrzone nogi, w kształt łap zwierzęcych. Jedną odtrącono przypadkiem i to osmuciło Krystjana. Za trumną stała stara kobieta, raczej zła, niż smutna. Czarna jej suknia rozpruta była pod pachą, co pomnażało jeszcze wrażenie nędzy.
Karawan ruszył, poprzedzany przez sześciu ludzi z płonącemi świecami. Nastała cisza. Uszeregowane ulicznice kroczyły za nim. Krystjan, przyciśnięty do muru, patrzył na mijający go korowód. Po kwadransie ulica opustoszała, pozamykano okna, on został sam wśród mgły.