Ciągle mu było zimno. W końcu zauważył, że te dreszcze nie są wynikiem wilgoci ni mgły, ale wnętrznego niepokoju.
Około jednastej wyszedł na kurytarz zasiany dywanem, zeszywanym z kawałków i zdobny fałszywymi stjukami. Niecierpiał wszelakich imitacyj i blichtru, wzruszył tedy ramionami.
Na dywanie zobaczył mały kluczyk z odłamanym zębem. Podniósł go i wsunął w kieszeń.
Apartamenty Ewy znajdywały się na końcu kurytarza. Drzwi jej mijał już nieraz, obecnie zaś dosłyszał dźwięki fortepianu. Ktoś naciskał zlekka pojedyńcze tylko klawisze. Po krótkim namyśle otwarł drzwi zewnętrzne, zapukał i wszedł.
W pokoju była tylko Zuzanna Rappard. Siedziała we futrze przy fortepianie. Czytała leżącą na pulcie książkę, a palce jej biegały błyskawicznie po klawjaturze, czasem tylko, przez pomyłkę dobywając dźwięk. Zwróciwszy głowę, spytała szorstko:
— Czego pan sobie życzy?
— Chciałbym się widzieć z panną Ewą, jeśli jeszcze można, — odparł — mam o coś zapytać.
— Teraz, w nocy? — zdziwiła się. — Jesteśmy znużone, każdego wieczoru jesteśmy znużone w tym podbiegunowym klimacie, gdzie słońce znane jest tylko z opowieści. Cóż za mgła! Dzięki Bogu, za cztery dni trzecie i ostatnie przedstawienie, a potem uciekamy od szarzyzny w błękity. Tęskno nam do Paryża.
— Radbym zamienić słów kilka bodaj z panną Ewą! — rzekł Krystjan.
— Podziwiam szczerze cierpliwość pańską, — zauważyła złośliwie — a także romantyczne usposobienie. Nie postępuje pan jak trzeba, wiem dobrze wszystko.
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/229
Ta strona została przepisana.