Stettner wrócił. Okręt jego miał wyruszyć tegoż jeszcze wieczoru. Miał do załatwienia różne sprawy w mieście, a Krystjan i Crammon czekali, by go odprowadzić na pokład.
Crammon powiedział:
— Rotmistrz huzarów, jawiący się nagle w żakiecie i kołnierzyku budzi we mnie bezwiednie desperackie wrażenie. Wydaje mi się, że winienem mu kondolencję. Jest to zdeklasowanie w każdym razie. Nie lubię ludzi zdeklasowanych.
Różnica stanów, to instytucja przez Boga ustanowiona, a kto ją narusza ponosi szkodę na duszy. Nie wolno odrzucać swego zawodu, na kształt zgniłego jabłka. Umysł pospolity bagatelizuje to, umysł wyższy czcią otacza. Czegóż szuka on pośród Jankesów? Cóż tam osiągnąć może?
— Ma upodobanie w chemji i studjował na tem polu. To mu dopomoże! — odparł Krystjan.
— Ba! Jankesi nie dbają o to! Dadzą mu jakąś robotę przy której poprzednik zdechł z głodu, a jeśli i podoła, zdechnie także. Minęły czasy godności osobistej. Ameryka to kraj złodziei, kelnerów i renegatów. Czyż musiał to uczynić?
— Tak sądzę! — odparł Krystjan.
W godzinę polem znaleźli się wraz z Stettnerem w porcie. Ładowano jeszcze towary i pakunki, oni zaś, we trzech przechadzali się wąską uliczką, utworzoną z worów bawełny, pak, skrzyń i koszy. Z wysokich masztów płynęło jaskrawe światło, a mgłę przepajał łoskot wózków, kranów, motorów, brzęk dzwonów, oraz rozgwar przekupni i bocmanów. Asfalt był mokry, a niebo znikło gdzieś.
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/238
Ta strona została przepisana.