Krystjana, czekając nań. Nie zaświeciła wcale. Oparłszy głowę o ramię, trwała tak w bezruchu, tępo zapatrzona w ciemń.
Zatopieni w rozmowie kroczyli coraz to głębiej w dzielnicę portową.
— Wracajmy! Tutaj całkiem niewyraźnie! — rzekł Crammon — Przeklęte zakamarki.
Jęli się rozglądać. O parę kroków ujrzeli jakiegoś 'człowieka, leżącego na brzuchu. Wił się, krzyczał i groził pięściami w kierunku oświetlonych, przysłonionych czerwoną firanką drzwi nocnej spelunki. Leżał o kilka schodów poniż ulicy.
Nagle otwarto drzwi i drugi człowiek wyleciał na bruk, a w ślad za nim pudełko, parasol i twardy kapelusz. Wyrzucony siadł obok pierwszego i wytrzeszczał nieprzytomne oczy.
Obaj spojrzeli w głąb szynkowni w chwili, gdy drzwi otwarto. W atmosferze dymu i półmroku dusiło się tam kilkadziesiąt podejrzanych osobników i dolatało monotonne zawodzenie kobiece.
Drzwi zatrzaśnięto z powrotem.
— Muszę zobaczyć, co się tam dzieje! — powiedział Krystjan i zszedł po schodach. Crammon wydał okrzyk przestrachu, ale po chwili wahania wszedł także.
Buchnęła ku nim fala śmierdzącej wódki.
Przy stołach i na podłodze kulili się mężczyźni i kobiety. W każdym kącie spał ktoś. Twarze obecnych miały barwę ziemistą, a oczy zwrócone teraz na przybyłych połyskały szklisto. Wszędzie pełno było brudnych szklanek i flaszek, a przy szynkwasie stało dwu zamaszystych drabów.