Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/251

Ta strona została przepisana.

nią obaj, towarzyszył im gospodarz, kłaniając się szyderczo, a dwaj atleci od szynkwasu stanowili straż tylną. Kilka zapitych głosów zanuciło niezrozumiałą piosenkę.
Ulica była pusta. Karen rozglądała się, nie wiedząc dokąd iść. Crammon zapytał gdzie mieszka. Nie patrząc nań odburknęła, że wcale nie myśli iść do domu.
— Dokądże tedy odprowadzić? — spytał siląc się na cierpliwość.
. Wzruszyła ramionami.
— Wszystko mi jedno! — po chwili zaś dodała — Jesteście mi obaj całkiem niepotrzebni!
Poszli w kierunku portu, biorąc ją w środek. Przystanęła na chwilę, mrucząc:
— Żebym mu tylko nie wpadła w ręce!... O, nie, nie!
— Cóż więc zrobić? — spytał Crammon.
Byłby najchętniej uciekł, ale zadał sobie gwałt, chcąc wyciągnąć Krystjana cało z tej opresji.
Karen Engelschall nie rzekła słowa, przyspieszyła tylko kroku, dostrzegłszy jakąś postać pod latarnią. Szla, dysząc ze strachu i uspokoiła się dopiero, gdy latarnia została daleko.
— Czy może dać pieniędzy? — pytał Crammon dalej.
— Nie potrzebuję pieniędzy pańskich! — krzyknęła gniewnie, zerkając jednocześnie w stronę Krystjana, z chytrym wyrazem w oczach.
Crammon przeszedł na stronę przyjaciela i rzekł po francusku:
— Najlepiej ją zaprowadzić do jakiegoś hoteliku, gdzie dostanie pokój i łóżko. Złożymy pewną kwotę na jej kilkodniowy pobyt i utrzymanie. Niech sobie potem radzi sama.