ha, trudno! Tylko, wierz mi pan, jestem czasem tak bardzo zmęczona...
— Rozumiem to dobrze! — rzekł Krystjan, patrząc w jej krągłe, zaczerwienione oczy. — I dlatego właśnie chcę pani dopomóc. Dziś, albo jutro wyjeżdżam na kilka, sądzę, miesięcy do Berlina i gotów jestem wziąć panią ze sobą. Proszę nie zwlekać z decyzją, gdyż, sprawy odkładane zazwyczaj nie dochodzą do skutku. Na razie jest pani wolną od swego prześladowcy. Nie trzeba posyłać do mieszkania po rzeczy. Wszystko co potrzebne kupi się na miejscu.
Te życzliwe słowa nie wywarły oczekiwanego wrażenia, gdyż Karen nie wyczuła ich prostoty i szczerości. Urągliwe podejrzenie owładnęło nią. Słyszała o apostołach moralności, kaznodziejach, wysłańcach policji, których się bały ulicznice, jak ognia. Wprawdzie instynkt mówił jej, że się myli, ale zaczęła snuć romantyczniejsze jeszcze przypuszczenia o jakimś wprost nieludzkim losie, który ją czeka, gorszym stokroć od przemocy obecnego dręczyciela. Wszystko to przelatywało jej przez myśl, chmurzyła się coraz to bardziej, zaciskała pięści, szalała, targana strachem, nadzieją i nieufnością, w końcu zaś uległa wpływowi tego, któremu się w żaden sposób oprzeć nie była w stanie.
— Czego pan właściwie chcesz odemnie? — spylała, przeszywając go spojrzeniem.
Krystjan odparł, ważąc każde słowo:
— Niczego więcej nie chcę, prócz tego, co powiedziałem.
Umilkła, patrząc na swe ręce.
— Matka moja mieszka w Berlinie! — mruknęła po chwili. — Nie chcę wcale dostać się do niej.
— Będzie pani u mnie! — rzekł stanowczo, niemal
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/258
Ta strona została przepisana.