twardo. Oddychał głęboko i ciężko jak miech kowalski. Słowo zostało wypowiedziane.
Karen spojrzała nań znowu, tym razem poważnie i trzeźwo.
— Cóż będę u pana robić? — spytała.
— Tego nie wiem jeszcze dobrze — odparł z wahaniem. — Muszę się zastanowić.
Karen złożyła ręce.
— Ależ muszę, chyba wiedzieć kto pan jest?
Wymienił nazwisko.
— Jestem ciężarna, — ozwała się, a głos jej po raz pierwszy zadrżał — a w dodatku ladacznica! Czy wiesz pan, że jest to coś najgorszego, najmarniejszego w świecie? Czy wiesz pan to?
— Wiem! — powiedział, spuszczając oczy.
— Cóż pan tedy poczniesz ze mną, będąc tak wykwintnym? Czemu się pan opiekujesz... laką szmatą? — nalegała.
— Nie mogę istotnie tego wyjaśnić! — odparł zmieszany.
— Cóż mam tedy uczynić? Powiadasz pan, jechać? I to zaraz?
— Jeśli pani to odpowiada, przybędę o drugiej i pojedziemy wprost na dworzec.
— I nie będzie się pan mnie wstydził?
— Nigdy się nie wstydzę.
— W tej sukni? A jeśli ludzie zaczną wytykać palcami ladacznicę, jadącą z tak wielkim panem?
— Jest mi obojętne, co czynią ludzie.
— Tak? Ano to zaczekam.
Skrzyżowała na piersiach ramiona, wbiła oczy w sufit i zapadła w bezruch zupełny. Krystjan skinął jej głową i wyszedł. I potem także nie ruszyła się Karen
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/259
Ta strona została przepisana.