wcale. Głęboka zmarszczka przecięła jej czoło, świeże blizny czerwieniały na ziemistej twarzy, jak piętna, a głuche, zwierzęce wprost zdumienie odebrało oczom blask, nadając im wyraz trupi.
Przechodząc przez halę hotelową, zobaczył Krystjan siedzącego smutnie w fotelu Crammona. Przystanął i podał mu rękę.
— Czyś dobrze spał, Bernardzie? — spytał.
— Ach, cóż znaczy sen? — odparł. — Sen mi dopisuje stale, ale gorzej znacznie z życiem na jawie. Starzeję się. Rozrywki przestają nęcić, uciechy poprzecierały się do cna, człowiek liczy na wdzięczność i miłość, a ma jeno troskę i rozczarowanie. Istotnie, klasztor to rzecz w sam raz dla mnie. Muszę ten projekt poddać głębszej rozwadze.
— Nie, Bernardzie! — zawołał ze śmiechem Krystjan. — Nie dla ciebie miejsce w klasztorze! Ale porzuć te czarne myśli i siądźmy lepiej do śniadania.
— All right! Siądźmy do śniadania! — Crammon wstał. — Czy może domyślasz się, z jakiego to powodu skrzacik nasz kochany umknął nagle nocą? Dostała podobno niemiłą wiadomość z domu. Ale to jeszcze nie powód, by znikać bez słowa. Postąpiła, w każdym razie niewdzięcznie. Za kilka godzin opuści nas także Ariel. Apartamenty jej zapchane kuframi i pudlami, a pan Chinnard pęka z pychy. Czarne jeno chmury wszędy, a barwna tęcza znikła bezpowrotnie.
Ten kawior jest zresztą wyśmienity. Cofnę się w zacisze domowe. Przyjmę, być może, sekretarza, albo dyskretną sekretarkę i zacznę dyktować pamiętniki swoje.