konawszy tego dzieła, podał owoce uszczęśliwionemu przyjacielowi z żartobliwem namaszczeniem.
Rozstali się zaraz, a gdy Crammon wrócił nad wieczorem do hotelu, powiedziano mu, że Krystjan wyjechał.
Osmuciło go to, tembardziej, że nie mógł odgadnąć powodu. Stał się, wyraźnie, ofiarą jakiejś niesamowitej intrygi.
— Wszyscy mnie opuszczają! — mruknął. — Kpią sobie ze mnie. To prawdziwa epidemja. Już po tobie, drogi Bernardzie Gerwazeńku. Zawadzasz wszystkim, idź tedy do klasztoru i opłakuj życie swoje.
Kazał służącemu pakować i kupić dwa bilety do Wiednia. Potem postawił koszyk z owocami na stole i smutnie zadumany skubał winogrona, smacznie zajadając.
Zapomniał o smutnych przeżyciach w cichym domku, gdzie nęciły uroczo meble z czasów Marji Teresy. Zaczęła się znowu idyla.
Towarzyszył nabożnym kuzynkom do kościoła, modląc się także czasem przez uprzejmość i dla wszelkiej pewności. Ulubionem jego westchnieniem było: — Panie przebacz nieprzyjaciołom moim i nie wódź mnie na pokuszenie, Amen! — W słoneczne popołudnia jeździli we troje dorożką do Prateru. Wieczór układano spis potraw na dzień następny, uwzględniając to co narodowe i dawne. Potem czytał pannie Aglai i Konstancji, słuchającym z nabożeństwem klasyczne wiersze, Klopstocka, Szylera, czy Rückerta, naśladując do złudzenia Edgara Lorma, a czasem opowiadał swe przeżycia, o treści tak zdobnej i wyszlachetnionej, że można je było wpisać do pamiętnika każdej pensjonarki.