stjan oblicze Iwana Beckera, jako przecudna wizję. Czuł, że w jakimś szczególnym sensie, czeka nań i że go potrzebuje.
Uginał się pod brzemieniem i miał wrażenie, że nikt prócz Beckera ulżyć mu nie może. Czasem wątpił, ale ile razy wspomniał jego słowa, głos, spędzone razem godziny brzasku i początku, godziny pomiędzy ciemnością a świtaniem, zawsze nabierał otuchy.
Becker był dlań człowiekiem, o człowieczem słowie i oku, noszącym w sobie przepaść, w którą rzucić można wszystko, co uciska, przygniata i pęta.
Coraz jaśniej rysował mu się obraz człowieka z wnętrzną przepaścią, podobnego odwróconym niebiosom, w których tonęły i nikły wszystkie sprawy dręczące i ciężkie.
Zatelegrafował do ks. Wiguniewskiego z prośbą o adres Beckera i dowiedział się, że jest prawdopodobnie w Genewie.
Krystjan jął czynić przygotowania do wyjazdu do Szwajcarji.
Karen urodziła chłopca.
O szóstej rano posłała Izoldę po akuszerkę. Zostawszy sama zaczęła krzyczeć tak przeraźliwie, że nadbiegła sąsiadka, by jej przyjść z pomocą. Była to żydówka, młoda, córka agenta, który zbierał zamówienia dla pewnej fabryki nici. Zwała się Rut Hofmann. Miała lat szesnaście, ciemnoszare oczy, popielate włosy, spadające aż na ramiona, równo przycięte i nieco kędzierzawe.
Izolda nie zamknęła w pośpiechu drzwi mieszkania, co umożliwiło Rut dostać się do wnętrza. Blada jej