Dom zabierał się do spoczynku. Z ulicy dolatał trzask spuszczanych żaluzji, wyrostki gwizdali przeraźliwie. Zatrzaśnięto bramę, tak że zadrżały mury. Ktoś zabijał pakę w podwórzu. Ktoś inny śpiewał fałszywie, od piwiarń i szynków szła fala hałasu, a o piętro wyżej śmiano się chrapliwie.
Krystjan otwarł okno. Było ciepło. Za Malmoerstrasse nadciągali robotnicy, rozchodząc się w różne strony. Na rogu był handel jarzyn. Stała przed nim stara kobieta z koszykiem bez wieczka. Były w nim zwiędłe jarzyny i zarznięta kura, o zakrwawionej szyi. Krystjan widział to przy świetle latarni.
— Za cztery tysiące weźmie dziecko! — powiedziała Karen.
Krystjan spojrzał ukradkiem w kołyskę. Ta kreatura odpychała go i pociągała jednocześnie.
— Zostaw dziecko przy sobie! — powiedział.
Z sąsiedniego mieszkania zabrzmiały głuche głosy. Wrócił do domu agent Hofmann. Mówił, a odpowiadał mu cienki głos chłopięcy.
Zegar tykał. Rozgwar domu zamierał w pobrzęku.
Karen, siedząc przy stole nawlekała szklane perełki. Włosy jej w czasach ostatnich siały się jeszcze bardziej krzaczaste i żółte. Ale twarz wolna od szpecących obrzęków nabrała zdrowszej barwy.
Spojrzała na Krystjana i przez moment uczuła niejasną tęsknotę. Było to jak rozbłysk iskry w wygasłym mielerzu.
Iskra rozetlała i zgasła.
— Obiecałaś mi opowiedzieć o Hildzie Karsten i twym opiekunie! — przypomniał.
— Daj mi pokój, na miłość boską! — wyjękła nie-
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/310
Ta strona została przepisana.