Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/311

Ta strona została przepisana.

mal — to rzeczy dawne i nie pamiętam niczego dokładnie!
Oparłszy łokcie o kolana, objęła rękami głowę, przybierając postawę karczemną, wyuzdaną.
Mijały minuty. Krystjan usiadł naprzeciw niej.
— Oddam bękarta! — oświadczyła twardo. — Nie mogę nań patrzyć. Rusz kabzą, by się go pozbyć. Nie mogę nań patrzyć, powtarzam.
— Zmarnieje, — odparł — zapadnie w chorobę i umrze.
Prostacki i ponury jednocześnie grymas wykrzywił twarz Karen. Potem zesiniała. Stanął jej znowu w myśli ów sobowtór. Szedł zdala, z samego końca kurytarza. Dreszcz nią wtrząsnął, a Krystjan pomyślał, że jej zimno i okrył ją szalem. Uczynił to w sposób niezwykle rycesrki[1]. Karen poprosiła o papierosa i paliła wprawnie, a w sposobie trzymania go i zaciągania się dymem, było coś wyuzdanego.
Znowu minęła chwila. Wyraźnie walczyła z potrzebą wyznania. Niepewnymi palcami rozgniotła jedne szklanną perełkę.
Nagle zaczęła:
— Wielu nie rodzi się wcale i tych możebyśmy właśnie kochali. Może też źli tylko budzą się do życia, a dobrych nie otrzymujemy, gdyż jesteśmy źli. Gdym była małą dziewczynką przyniósł pewien chłopiec we worku kilka małych kociąt nad strumień. Stojąc obok widziałam, jak je wysypywał w wodę. Rzucały się rozpacznie, chcąc dotrzeć do brzegu, ale chłopiec bił je patykiem po głowach. Sześć utonęło, a siódme, najbrzydsze dobrnęło do krzaka i zdołało uciec. Inne zgrabne i ładne, utonęły.

— Zakrwawiłaś palce! — rzekł Krystjan.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rycerski.