— Zjadł świetną kolację, pali prawdziwe Henry Clay, ma urocze towarzystwo, a plecie o mękach piekielnych. Do tego nie potrzeba Esplanady, ani leż nas. Pfuj! Człowieku, miejże zastanowienie! Bądź grzeczny, wesoły, podnieś uuszy[1] do góry!
Roześmiały się obie. Voss mrugnął znużonemi oczyma. Słodki walc skończył się hałaśliwym finatem. Nagie ramiona i plecy, przekwitłe twarze młodociane i zbutwiałe oblicza, starców utworzyły wraz z dymem jakąś mglę mleczną.
Ciągle wchodzili nowi goście, spoglądając obco jakoś, a pożądliwie w zalew światła. Młoda dziewczyna stanęła u drzwi wahadłowych. Amadeusz zerwał się. Poznał Joannę Schöntag.
Podszedłszy do niej, złożył ukłon. Zaskoczona znagła, obdarzyła go uśmiechem, żałując tego zaraz. Załamała się w pasie, jakby tam coś pękło. Zmierzyła go chłodnem spojrzeniem, twarz jej była w tej chwili jeszcze brzydsza, a urok spotężniał.
Powiedziała, że od dwu dni mieszka w Berlinie, w hotelu, ale nazajutrz przenosi się do kuzynki, w pobliżu Ogrodu Zoologicznego.
— A więc bogaci krewni? — zauważył nietaktownie. Potem uśmiechnięty protekcjonalnie, spylał jak długo chce zabawić w tem podniecającem mieście.
Odparła, że prawdopodobnie przez jesień i zimę.
— Podniecające miasto? — dodała. — O, nie! Conajwyżej męczące i trywjalne.
Zapytał, czy będzie miał przyjemność zobaczyć ją rychło. Gdyby Wahnschaffe wiedział, że tu jest, nie omieszkałby z pewnością złożyć wizytę.
Mówił łonem napastliwym, zimnym, jakby się dopieroco nauczył uprzejmości, co ją zraziło. Na wzmian-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – uszy.