Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/344

Ta strona została przepisana.

czas zapomnieć nie mogłem. Potem, w Hamburgu złamałeś pan biczyk, którym Ewa biła po twarzy pańskiego przyjaciela. Spadły mi łuski z oczu i szedłem ciągle w ślad, choć niespostrzeżenie. Dowiedziawszy się o wyjeździe do Berlina, odszukałem tam pana, ale w jakże odmiennych warunkach.
Serce mi wezbrało jakiemś niepojęlem, magnetycznem uczuciem, którego nie umiałem wyrazić i dotąd nie mogę. Dziś piszę, a każde słowo zwrócone do pana daje mi siłę. Złamałem jedno życie, zdeptałem jedno serce, ale wzamian ocaliłem inne od rozpaczy.
Czym słusznie postąpił? Poświęcenie za drugich było mi zawsze pustym frazesem. Od kiedy pana znam, myśl ta ma bardzo poważne znaczenie. Wszystko brzmi bardzo obco i niesympatycznie, nieprawdaż? Pan nie dumasz i nie zdajesz sobie sprawy, a to jest właśnie niepojęte zgoła. Ja zaś, prócz własnego sumienia, nie znam nikogo, którego bym mógł zapylać, czy postąpiłem słusznie.

23.

Izolda Schirmeier wychodząc nie zamknęła widocznie przedpokoju. Zapadał właśnie zmierch[1], gdy otwarto drzwi izby i wszedł Niels Henryk.
Karen siedziała, patrząc nań, ale słowa utknęły jej w gardle.
Wyglądał, jak zawsze bezczelnie, a płaski, węszący nos pożółkł mu potrosze. Miał niebieską czapkę, szerokie spodnie i żółty szalik na szyi.
Rozejrzał się, przymknął lewe oko i splunął.
— Czego chcesz? — mruknęła wreszcie.

Wzruszył ramionami i pokazał spruchniałe zęby. W jednym tkwiła wielka, złota, widocznie nowa plomba.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zmierzch.