Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/358

Ta strona została przepisana.

tralna. Słyszałam muzykę, oklaski, wrzaski i śmiechy. Otoczyły mnie kobiety, krzycząc i dając rady. Słowem pocóż dalej mówić, dziecko przyszło na świat nieżywe.
Sprowadzono policjanta i lekarza, a zajął się mną i nic opuścił jeden tylko młody człowiek, spotkany na gościńcu i to był właśnie Adam Larsen.
— Pomagał ci zapewne i potem? Żyliście ze sobą? — pytał zainteresowany.
— Był malarzem — ciągnęła dalej Karen — malarzem artystą, a pochodził z Jutlandji. Szczupły, miał jasne, jak ja włosy. Był biedny i w czasie gdym leżała w schronisku (umieszczono mnie tam) mieszkał u ciotki swej w Królewcu. Niespodzianie doniesiono mu z Kopenhagi, że dostał stypendjum państwowe, dwa tysiące talarów na dwa lata.
Zapytał, czy chcę z nim jechać gdzieś tam, do Belgji, do słynnego malarza nad granicą francuską, gdzie się uczyli także inni. Powiedział leż, że mnie lubi. Odparłam, iż jest to wszystko bardzo piękne, ale niechże rozważy z kim się zadaje. Zaręczył, że o niczem wiedzieć nie chce, a tylko żąda zaufania. Jakże nie było pokochać takiego człowieka? Stało się to po raz pierwszy i ostatni. Pojechaliśmy. Wielki malarz osiadł we wiosce, zdaje się już za granicą, my zaś niedaleko w Masigny, w małym domku. Codzień rano jechał Larsen rowerem do swego mis liza, lub w niepogodę, chodził piechotą. Wracał wieczór i zaczynało się gotowanie, smarzenie, robienie herbaty i gadanina.
Zachwycało go malowanie pól, drzew, chłopów, robotników z kopalni, wody i nieba, słowem wszystkiego. Nie rozumiałam się na tem, oczywiście, czułam tylko szczęście niewysłowione. Wstając rankiem nie dowierzałam sobie, dziwiły mnie życzliwe słowa ludzi.