— Nie dręcz... nie dręcz... nie dręcz! — jęknęła.
Zerwał się, przerażony:
— Czyż cię dręczę? Przebacz, idę już.
— Zostań!
Oparła policzek na złożonych dłoniach i podciągnęła wyżej pod kołdrą kolana. Biła od niej fala ostra, ale nie odpychająca.
Jęła opowiadać, patrząc przed siebie. Stało się tosamo co zawsze, dziewczęta mówią co innego, kłamią poprostu, wymyślają nie istniejące romansy. O, nie zawsze tosamo od A do Z... straszliwie tosamo. Prosiła, by został. Jeśli już tak koniecznie chce, opowie wszystko. Ale nie pamięta początku... Coprawda niema w tem początku, podobnie jak i romansu.
— Czyż nie miałaś innego wyjścia po śmierci Larsena? — zapytał, siadając z powrotem. — Czyż nie znalazł się nikt pośród jego kolegów i krewnych, któryby się tobą zajął?
Zaśmiała się urągliwie:
— Co? Pleciesz głupstwa! Koledzy jego nie znali mnie prawie. Na pogrzeb przybył brat, taki sobie uczciwy pan ze złotym łańcuszkiem na kamizelce, dający dwadzieścia fenigów napiwku i nie chciał wogóle patrzeć na mnie. Byłam w obczyźnie, nie znałam języka, a cały mój majątek wynosił trzydzieści franków. Z tem rozpoczęłam. Skąd wziąć roboty i co wogóle robić? Wszakże nic uczyłam się niczego!
Iść do służby? Czyścić trzewiki i szorować podłogi? Dziękuję, zaznałam czegoś lepszego. Zresztą wszystko mi teraz było obojętne. Zostałam w Akwisgranie kelnerką. Ładne zajęcie. Nie sposób dać o tem pojęcia. Ileż się nachodzić musi jedna para nóg, ile nasłuchać
Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/364
Ta strona została przepisana.