— Jest pan ciężki w myśleniu! — zauważył Voss i zaśmiał się do siebie. — Duch tępy. Czyż nie miałeś pan ochoty skryć się w parabolę? Jest to kojący lek, wszakże.
— Nie wiem co pan masz na myśli! — powiedział Krystjan, a Amadeusz zaśmiał się znowu zcicha.
— Chodźmy! — oświadczył Krystjan, wstając.
— Dobrze, chodźmy! — zgodził się Voss, robiąc złośliwą minę.
Wyszli.
Cichą, bezwietrzną nocą, pod chłodnem lśnieniem gwiazd opuścili wieś. Żaden odgłos nie mącił ciszy.
— Jak długo byłeś pan u Ribbecków? — spytał nagle Krystjan.
— Dziewięć miesięcy! — odrzekł Amadeusz. — Gdym przybył do Halbertsroda wszystko pokrywał śnieg i zamróz i taksamo było gdym wyjeżdżał. Czasu mego pobytu minęła wiosna, lalo i jesień.
Przystanął, spoglądając za jakiemś zwierzątkiem, które w ciemku przekroczyło ścieżkę i znikło w bruździe zagonu. Potem zaczął mówić, zrazu głosem urywanym, twardym, potem żywo, porywczo, w końcu zaś brakło mu oddechu. Zboczyli z drogi nie zauważywszy tego. Było już późno, oni jednak nie myśleli o godzinie.
Voss opowiadał:
— Nie widziałem nigdy jeszcze takiego domu. Dywany, obrazy, obicia, srebra stołowe, liczna służba, wszystko to było mi nowością. Nie jadałem nigdy takich potraw, nie spałem w takiem łóżku. Przybyłem z pośród czterech nagich ścian, gdzie się mieściła jeno półka z książkami i krucyfiks.
Chłopcy mieli jednaście i trzynaście lat. Starszy był