Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Nagle wkroczyło do sali mnóstwo ludzi. Byli to chłopi, robotnicy fabryczni, żołnierze, ubogo przyodziane kobiety, żydzi i żydówki.
Stary, siwowłosy człowiek rzekł do kloca:
— Oddaj mi córkę moja!
Inni, za nim stojący jęli krzyczeć, nie panując nad sobą:
— Oddaj nam nasze córki, żony, siostry.
Kilku chłopów przecisnęło się przez tłum. Zakłopotani, pochylili się w ukłonie aż do ziemi, wołając:
— Oddaj nam pola nasze i lasy.
Poprzez ten rozgwar tętniły głosy kobiet:
— Oddaj nam synów naszych!
Kloc ustępował krok za krokiem w próżnię, nabierając coraz to wyrazistszych rysów. Twarz jego, ręce i odzież były brunatne, jakby pokryte rdzą, czy skorupą biota. Rysy jego nie wyrażały zgoła tego czem jest i to właśnie doprowadzało zrozpaczonych do ostateczności. Wołali nieustannie:
— Gdzie nasi bracia? Gdzie synowie? Gdzie siostry? Gdzie pola! Gdzie lasy nasze... o ty, po wiek wieków przeklęty!
Ewa milczała.
Iwan Becker oparł głowę na dłoni i rzekł po chwili:
— Jedno nie ulega kwestji. On jest przyczyną tylu łez, że utworzone przez nie jezioro, przekraczałoby głębokością, wysokość wież Kremlina, zaś w krwi przezeń wylanej zatopićby można Moskwę całą.
Wstał, przeszedł się po pokoju, usiadł znowu i ciągnął dalej:
— Jest on twórcą systemu teoretycznego, niesłychanej srogości i uzurpatorem władzy. Ofiary jego, to żywe dusze nasze. Znajduje je wszędzie. W ubiegłym