Kemp powstał.
— Czy to ty strzelałeś? — spytał jeszcze.
— Ja nie — odparł gość. — Głupiec jakiś, którego nigdy w życiu nie widziałem, strzelił na chybił trafił, zo strachu... Wszyscy przestraszyli się mnie. Niech ich licho porwie! Ale przedewszystkiem, Kempie, powiadam ci, że potrzebuję koniecznie więcej jadła.
— Zobaczę, co tam jest jeszcze na dole dojedzenia — rzekł Kemp — boję się atoli, iż niewiele znajdę o tej porze.
Po załatwieniu się z jedzeniem — a pożywił się sumiennie — Człowiek Niewidzialny zażądał cygara. Odgryzł wprawnie koniec i zaklął, gdy zewnętrzny liść odwinął się.
Dziwny zaiste przedstawiał widok: paląc, usta i gardło, krtań i nozdrza stawały się widoczne i podobne do masy zakłębionego dymu.
— Błogosławiona to rzecz palenie — powiedział i pociągnął mocno. — To całe moje szczęście, Kempie, że natknąłem się na ciebie. Musisz mi przyjść z pomocą. Co za zbieg okoliczności! Jestem w dyablo przykrem położeniu, zdaje mi się, że chyba byłem obłąkany. Przez co ja nie przeszedłem! Ale my jeszcze pokażemy, co umiemy.
Nalał sobie znowu whisky i wody sodowej. Kemp tymczasem wstał, obejrzał się dokoła i przyniósł sobie szklankę.
— Dziwna historya, ale to nie przeszkadza mi chyba napić się razem z tobą.
— Niewiele się zmieniłeś, Kempie, przez te
Strona:PL Wells - Człowiek niewidzialny.djvu/116
Ta strona została przepisana.