się czasami... kiedy niekiedy. Oczywiście nie w tej chwili. W takich razach najsłabsza przeszkoda, wejście kogoś obcego do pokoju, staje się dla mnie źródłem nadzwyczaj bolesnego udręczenia... Pragnąłbym,
aby to zostało zrozumiane.
— Oczywiście, panie — rzekła pani Hall. — Ale jeżeli mi wolno ośmielić się i spytać...
— To już wszystko — rzekł obcy, z tym spokojnym i niezawodnym wyrazem ostatecznego załatwienia sprawy, jaki mógł przybierać dowolnie. Pani Hall zachowała swe pytania i swą sympatyę na lepszą chwilę.
Kiedy pani Hall opuściła pokój, gość został w pozycyi stojącej przed ogniem, połyskując, jak powiada pan Henfrey, oczami ku zegarowi. Pan Henfrey pracował z lampą przy sobie, a zielony klosz ciskał silne światło na jego dłonie, na zegar i kółka, pogrążając resztę pokoju w cieniu. Gdy spojrzał przed siebie, barwne płatki latały mu przed oczami. Będąc z natury bardzo ciekawym, wyjął maszyneryę — co było rzeczą całkiem niepotrzebną — z myślą oddalenia chwili odejścia i być może w zamiarze wdania się w rozmowę z obcym. Ale obcy stał niemy i cichy. Tak cichy, że to zaczęło działać Henfreyowi na nerwy. Uczuł się samotnym w pokoju, a gdy podniósł oczy, ujrzał ciemno-szarą, obandażowaną głowę i olbrzymie, ciemne soczewki, wpatrzone uparcie; zielono-plamista mgła unosiła się przed niemi. Zjawisko to wzbudziło w Henfreyem tak zabobonną trwogę, iż przez przeciąg minuty wpatrywali się w siebie w milczeniu.
Potem Henfrey spuścił znowu wzrok w doł. Było to nad wyraz niemiłe położenie. Takby się chciało coś
Strona:PL Wells - Człowiek niewidzialny.djvu/22
Ta strona została przepisana.