Wczesnym wieczorem, dr. Kemp siedział w swej pracowni w belwederze na wzgórku, dominującym ponad Budrockiem. Był to mały, ale miły pokoik o trzech oknach, ku północy, zachodowi i południowi, w którym znajdowały się szafy z książkami i atlasami, szerokie biurko do pisania, a pod północnem oknem mikroskop, kawałki szkła i drobne jakieś instrumenty, wreszcie rozrzucone flaszeczki z odczynnikami. Lampa d-ra Kempa płonęła już, jakkolwiek na horyzoncie jaśniały jeszcze brzaski zachodnie, a story były podniesione, ponieważ nie było przechodniów, którzyby zaglądaniem do wnętrza zniewalali do opuszczania rolet. Dr. Kemp był wysokim, smukłym młodym człowiekiem, o konopianych włosach i białych niemal wąsach, a praca, którą prowadził, powina była, według jego nadziei, zyskać mu przyjęcie do Towarzystwa Królewskiego.
Oko jego, w tej chwili właśnie odwrócone od pracy, chwytało brzask zachodzącego słońca na szczycie wzgórka, wznoszącego się tuż naprzeciwko. Przez chwilę siedział z piórem w ustach, podziwiając bujne, złote barwy promieni ukośnych, gdy uwagę jego zwróciła drobna postać człowieka, atramentowo czarnego, biegnącego przez wzgórek twarzą ku niemu. Był to mały, krępy mężczyzna, miał na głowie cylinder, a biegł tak szybko, iż nogi jego tylko się migały.
— Jeszcze jeden z tych osłów — rzekł dr. Kemp.