Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/114

Ta strona została uwierzytelniona.

choć Gibberne trzymał je za kark. Zdawałoby się, że ten biegnący człowiek niesie psa z drzewa.
— Profesorze! — zawołałem. — Niech pan zostawi tego psa!
Zakląłem.
— Jeżeli pan będzie biegł w ten sposób — krzyczałem — zapali się na panu ubranie. Pańskie płócienne spodnie już się tlą.
Dotknął się ręką ubrania i zatrzymał się z wahaniem na skale.
— Profesorze! — zawołałem raz jeszcze, podchodząc. — Niechże pan położy to stworzenie. Upał staje się nie do zniesienia! I jeszcze te pańskie wyścigi! Dwie albo trzy mile na sekundę! Tarcie powietrza...
— Co? — zapytał, patrząc na psa.
— Tarcie powietrza! — wrzasnąłem. — Tarcie powietrza! Nie można tak pędzić! Jak meteory, czy co, u djabła. Gorąco! Kłuje mnie całe ciało i wypociłem wszystko, co się dało. Ale widać już, że ludzie zaczynają się powoli poruszać. Widocznie preparat przestaje działać. Niechże pan zostawi tego psa!
— Co? — zapytał znowu.
— Preparat przestaje działać! — powtórzyłem. — Stanowczo jest tu za gorąco i preparat przestaje działać. Jestem cały mokry.
Patrzył na mnie uparcie. A potem spojrzał na orkiestrę, której zgrzytanie poczęło się przyśpieszać. W chwilę później, szerokim rzutem ramienia cisnął psa, który, kręcąc się, wciąż nieruchomy, zawisł nad grupą parasolek pewnego zagadanego towarzystwa. Gibberne pochwycił mnie za łokieć.
— Do licha! — zawołał. — Zdaje się, że pan ma rację. Jakby kłucie palące i... Tak! Ten człowiek porusza chusteczką. Widać. Trzeba stąd wiać.