Rzekłszy, wbiega na stopnie najwyżej wzniesione
I tuli wpółumarłą do serca Dydonę,
I krew czarną z jej ciała własną szatą zmywa.
Ta chce podnieść wzrok ciężki i znowu omdlewa;
Zbyt głęboko jej rana pod sercem zasiadła:
Trzykroć podnieść się chciała, i trzykroć upadła.
Błędnym wzrokiem po niebach szuka światła chciwie,
A znalazłszy szukane, jękła przeraźliwie.
Gdy się tak w długich mękach ze zgonem dręczyła,
Juno do niej Irydą z górnych niebios zsyła,
Której rozkaz litością przęjęta wydała,
By walczącą w niej dusze odłączyć od ciała,
Bo nie kończyła życia zgonem przyrodzonym,
Lecz szał srogi ją zgubił przed dniem naznaczonym.
Ani włos jej był ściętym reką Prozerpiny,
Ani ją na stygijskie wskazała dziedziny.
Już z odbitych farb słońca Irydą różową
Wartkie skrzydła wstrzymały nad Dydony głową.
Z wiązów twoich cielesnych wyzwalam cię, mówi,
I dar według rozkazów niosą Plutonowi.
To rzekłszy, ścięła włosy. Zakrzepło się ciało
I natychmiast w powietrze życie uleciało.