— Abo ty, knocie, masz miód?... — odzywa się sceptycznie.
— Mam cały garnek.
— Nie gadaj!
— Jak Bozię kocham!
Kozłowski posępnieje.
— Ba! cóż z tego! — mówi, na wodę patrząc. — I tak wiem, że mi nie dasz!...
— Dam, tylko przyjdź do mnie.
— Naprawdę dasz?
— Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
— Kiedy tak — wybucha wreszcie — to... będę twoim przyjacielem!
— A ja twoim — jeżeli pozwolisz.
— Pozwolę!
Biorą się za ręce, potem za szyję, i głośno, serdecznie się całują.
— Przyniosę ci »gumy strzelającej« — dodaje rozrzewniony Kozłowski.
Znów się całują.
— I trociczek!
Ponawiają uściski.
— I wiesz co? — oświadcza na zakończenie starszy. — Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim...
— A jak?
— Mów do mnie poprostu: Koźle!