zwalające im na dobrą »pronuncyacyę« słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
— L’enfant, en venant sentit le sentiment...
Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
— Ląfą ą weną sąti le sątimą...
— Kapuściane głowy! — krzyczy profesor. — Drewniane języki! Krowy wam paść — parole!
Najlepszą pronuncyacyę miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensyę dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał profesora.
— Nieźle... parole!... nieźle — chwalił Luceński. — Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo... jak najbardziej nosowo... L’enfaaant!... sentimaaant!...
Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki — miał się nawet podobno żenić z jego ciotką...
Strona:PL Wiktor Gomulicki - Wspomnienia niebieskiego mundurka.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.