— Bój się Boga... Wojtek... prawdę gadaj... Umarłeś ty... czy nie?
Na to zaś głos z trumny:
— A... poco miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi... a?... Poczekajcie — wstanę, to wam wszystko... a... opowiem.
I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.
Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturgując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.
Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.
Spotkali się dopiero nazajutrz — w szkole.
Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był — Krystek.
Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennem (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.
Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca, Prosto, jak zawsze, trzymał swa dużą głowę — oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.
Zarzucono go krzykliwemi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.
Strona:PL Wiktor Gomulicki - Wspomnienia niebieskiego mundurka.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.