Gdzie wy, jasne dni moje, moje szkolne czasy,
Kiedy serce dziecinne z wiarą i otuchą
Do grona towarzyszów i do murów klasy
Przylgło, przyrosło na głucho?
Gdzie wy, drobne a wzniosłe mojej pychy cele,
By zrównać i prześcignąć najpierwszych w nauce?
Gdzie owo wśród igraszek serdeczne wesele,
Kiedy piłkę wysoko, wysoko podrzucę?
Kiedy w gronie swawolnem po równinach lecę,
By schwytać wyrzuconą, albo odbić w górze?
Gdzie pobożność i wiara w Najwyższej Opiece,
Gdy się modlę w kaplicy albo do Mszy służę?
Z serca chłopczyny smutek nie ustąpił — owszem, wzrastać się zdaje.
— »Czy dzisiaj świat postarzał? czy w oczach ściemniało?«... — powtarza za poetą z tak głębokiem przejęciem się, jakby mu tę skargę własne życie i własne doświadczenie podyktowały.
A na drodze wciąż pusto. Żaden turkot od strony miasta nie nadlatuje.
I znów sięga do pamięci — prawie na głos mówi:
Bodaj to szkolna wiara i nadzieja szkolna,
Kiedy wierzyłem w przyszłość płomienistą duszą,
Że choć nauka trudna, choć praca mozolna,
Lecz cele nasze wielkie i spełnić się muszą!...
Wyczerpał cały zasób zapamiętanych wierszy. Teraz myśli o ich autorze.
— Poeta... Ileż mieści się w tem słowie! Tysiące, dziesiątki, setki tysięcy zwykłych ludzi, takich jak ja, moi koledzy i moi nauczyciele — z wy-