zdaje się, że mu sił przybywa. Błyskają mu nawet w oczach iskierki dawnej, chłopięcej wesołości.
Dembowski pochylił się, żeby powstrzymać bukiet zsuwający się koledze z piersi. On go znienacka za nos chwyta i śmieje się cicho. Jest w tem i podziękowanie, i figiel, i pieszczota.
— Skąd go wziąłeś? — pyta, wskazując wzrokiem bez.
— Połowa z ogrodu Benedyktynów; reszta od Melechowicza.
— Pozwolił?
— Nie pytałem.
Śmieją się obydwa.
Dembowski poprawia choremu kołdrę, poduszki, potem gałązką bzu muchy od niego ogania. Jest serdeczny, koleżeński, przytem pełen uprzedzającej, jakby kobiecej delikatności. Chodzi na palcach, przemawia głosem przyciszonym — w oczy choremu zagląda, jakby chciał w nich myśli jego wyczytywać.
Teraz usiadł na brzeżku krzesła i opowiada, co słychać w szkole.
»Dziad« na każdej lekcyi Sprężyckiego »wyrywa«. Luceński gdy odczytuje listę, przy nazwisku Sprężyckiego głową kręci, tabakę zażywa i mówi: »żeby kóżka nie skakała...« Ksiądz prefekt obiecał Mszę na intencyę chorego odprawić. Na lekcyi Astrowa, który jest zawsze roztargniony i dotąd jeszcze uczniów nie poznał, odpowiada za Sprężyckiego ktoś inny i dostał »czwórę«.
Strona:PL Wiktor Gomulicki - Wspomnienia niebieskiego mundurka.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.