po którem w różnych kierunkach z głośnem ćwierkaniem śmigają jaskółki.
Wiosna, jak wspaniała, dobroczynna królowa, przychodzi do chorego dziecka, aby je pocieszyć.
Sprężycki uniósł głowę, chudą szyję wyciągnął; oczy mu błyszczą, usta się śmieją. Na twarzy jego maluje się zachwyt.
Dopiero przy świetle dziennem widać, jak bardzo go choroba wycieńczyła. Policzki ma zapadłe, kości wystające. Nos mu się wydłużył i zaostrzył; włosy, dawno nie strzyżone, długimi kosmykami spadają mu na czoło.
Dembowski przygląda się koledze ze szczerem wzruszeniem.
— Zmizerniałeś, Witek! — mówi, kręcąc głową.
— A tak, jestem teraz jasnokościsty. Mogliby mnie wymalować zamiast »Kostusi« na chorągwi żałobnej. Ale to głupstwo! Odstąp, proszę cię!
Ruchem ręki pokazuje koledze, żeby mu okna nie zasłaniał.
Zatonął wzrokiem w błękitach nieba — pierś jego szybko oddycha, wchłaniając przesycone zapachem bzu powietrze. Przez długi czas leży w milczeniu, potem mówi szeptem:
— Takbym chiał mieć skrzydła!...
Nacieszył się wreszcie słońcem i powietrzem. Mruga na kolegę, a gdy Dembowski pochylił się nad nim, szczypie go w jedno ucho, potem w drugie i uśmiecha się do niego wesoło.
Strona:PL Wiktor Gomulicki - Wspomnienia niebieskiego mundurka.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.