czyna dwa wiersze, usiłując bezskutecznie wbić je sobie w pamięć:
Chaosa bytnost' dowremiennu
Iz biezdn Ty wiecznosti wozzwał...
— Chaosu bytnost'... chaosu bytność'... chaosu bytnost'... — jęczał wkółko z przestankami, które wypełniały ciężkie westchnienia.
Do ogródka wszedł kolega Bronek, — on go wcale nie dojrzał.
— Dowremienno... dowremienno... dowremienno... — powtarzał z wysiłkiem, spotniały, napół nieprzytomny.
Dopiero gdy przyjaciel cisnął weń garstką żwiru ze ścieżki podjętego, obecność jego zauważył.
Ale zamiast wesołego, koleżeńskiego pozdrowienia, przywitał go dalszym ciągiem morderczej strofy:
A wiecznost', preżdie wiek rożdiennu,
W Siebie Samom Ty asnawał!
— Kujesz »Boha«? — zapytał Bronek głosem współczującym.
Odpowiedzią był jęk — po którym małoletni męczennik z parkanu zeskoczył.
Koledzy usiedli obok siebie na kanapie darniowej. Sprężycki rozłożonej księgi z rąk nie wypuszczał. Z deklamacyą zwrócił się teraz wprost do towarzysza: