maga od ciebie składania egzaminów... Nieprawda?
— Aha!
Żegnają się przyjaciele serdecznie jak zawsze, całują się jak bracia — jednak, przy rozstaniu, na ustach Sprężyckiego błąka się uśmiech zagadkowy...
Z tym uśmiechem zasiada do swego uczniowskiego stolika, wyciąga z półki książki, z szuflady kajety, i starannie obciąwszy knot u świecy łojowej, zabiera się do pracy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynęło kilka tygodni — kilka długich, ciężkich, leniwie wlokących się tygodni, wypełnionych pracą egzaminową, podnieceniem nerwów, niepokojem o dobry stopień, o promocyę, o przyszłość...
W ciągu tych pracowitych tygodni, drużyna bohaterska nie miała czasu na urządzanie posiedzeń »klocowych« — ani razu nie stawiła się w komplecie na zwykłem miejscu nad Narwią.
Każdy myślał tylko o sobie, zajmował się wyłącznie własnemi sprawami — niewiele obchodzili go inni, choćby nawet koleżeństwem zbliżeni, wspólnością losów związani.
Ale nareszcie godzina »sądu ostatecznego« wybiła. Skończyły się egzaminy, odbył się »popis«, ogłoszono zapadłe na radzie nauczycielskiej wyroki. Kto miał utonąć, poszedł na dno, kto miał wypłynąć, ukazał się na powierzchni — rozdano