ry je sam, automatycznie, z nadzwyczajnym łoskotem zamyka.
Otóż dziś, powodem wspomnianego już zdenerwowania pana Pawlickiego jest ów łoskot, co kilka chwil powtarzający się.
Za każdem huknięciem kamienia, pan Pawlicki prostuje plecy, przy sadzeniu »flanców« zgięte, głowę w stronę drzwi obraca i widzi w nich — niebieski mundurek. Ile huknięć, tyle mundurków.
— Kara boska... nasłanie!... — mruczy, srodze się marszcząc.
W ciągu kwadransa, naliczył tych niebieskości przeszło tuzin.
— Chodzino, Aleś! — woła rozpaczliwym głosem na swego syna Olesia.
Nadchodzącemu wydaje półgłosem zlecenie:
— Uważaj, a dobrze, na drzewa fruktowe... Na studentów cięgiem patrz... A jakby co, to przez żadnych ceregielów, czapkę łap, i kwita!...
Jakże bardzo myli się pan Pawlicki! Jakże bezpodstawne i niedorzeczne są jego obawy!
To nie knoty przyszli — nie urwisy, nie zrywacze kwaśnych jabłek, nie otrząsacze robaczywych gruszek. To raczyła nawiedzić ogród Zamkowy arystokracya szkoły: same piątoklasisty, ptaki na wylocie, którym rektor doręczyć ma jutro patenty, a wraz z patentami prawo noszenia stroju cywilnego, zapuszczania bród i wąsów, chodzenia z laskami, grywania w bilard, zaciągania się papierosem. Przyszli jeden za drugim, umó-
Strona:PL Wiktor Gomulicki - Wspomnienia niebieskiego mundurka.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.