tu obawiał zasadzki, a może bystrym wzrokiem chciał zgłębić z góry wnętrze zarośli. Naraz widzowie na grobli ujrzeli dymek, wznoszący się w górę z olszyn; później posłyszeli daleki strzał, jak gdyby lekkie puknięcie, i ujrzeli spadającego na dół jastrzębia.
— To Kostuch wystrzelił! — mruknął Kukułka.
— Jak on mógł dotrzeć w to miejsce, oblane wkoło wodami? — pytała Tynia.
— A gdzieżby taki nie doszedł!
— Rzecz dziwna — powiedziała znów dziewczyna — ten człowiek strzela do złodziejów i jastrzębi! Bardzobym chciała go widzieć. Czyś ty, Marku, spotkał kiedy Kostucha?
— Któż tam może wiedzieć... Spotykałem ja w boru niejednego człowieka i, spotykając, myślałem: — Czy ten oto nie jest właśnie Kostuch? W takim lesie przechowują się różni. Raz jednak, trzy lata temu minęło w zapusty, nocą powracałem z miasta po jarmarku; chciałem sobie skrócić drogę i, co panienka na to powie, zabłądziłem w tym lesie, który znam tak dobrze, jak moje dziesięć palców. Czasami w puszczy rozum ludzi odbieży i na mnie to wówczas padło. Naraz spotykam na skręcie ścieżki jakiegoś człowieka, a było tak ciemno, żem ledwie mógł dostrzedz ludzkie podobieństwo. Oj, ale z głosu ten mi się wydał być jak nieboskie stworzenie!...
— No, i cóż się potem stało? — pytała zaciekawiona panna Leontyna.
— Jako jest zwyczaj, pochwaliłem Pana Jezusa, na co on odmruknął; ale nie wiem nawet, czy uchylił czapki. Zrobiło mi się w duszy niemiło, jednak odważnie spytałem o drogę do Orłowej Woli, kazał mi iść za sobą i wyprowadził na równy gościniec, potem zginął mi tak nagle z oczu, ażem się zdumiał. Bardzo być może, że to był Kostuch, bo i psina wlokła mu się przy nogach.