w milczeniu pozostawał przez chwilę; potem wydobył z zanadrza jakiś zwitek i położył go obok śpiącej. Naraz pies, który tymczasem przyległ do ziemi, warknął głucho, zwracając głowę w stronę boru. Człowiek spojrzał bacznie w tym kierunku i widocznie musiał coś dojrzeć, czy dosłyszeć, bo niebawem schronił się razem z psem wewnątrz pustej karczmy. Tu zdjął strzelbę z ramienia i, trzymając ją w pogotowiu, wpatrywał się w ćmę nocną poprzez liczne szpary w starych ścianach, usiłował rozpoznać przedmiot, zdążający od puszczy ku grobli. Chrapanie Marcychy brzmiało jakoś przeraźliwie. Człowiek, idący z boru zdawał się być bojaźliwym, chrapanie przestraszało go nawet zrazu; jednakże cicho, jak kot podszedł do śpiącej kobiety, ujrzał leżący tu jakiś zwitek, pochwycił go i ukrył w kieszeni; poczem niebawem puścił się w dalszą drogę ku Orłowej Woli. Ale zaledwie postąpił kilkanaście kroków, zaledwie zauważył, że ktoś za nim goni, a już poczuł na szyi strasznie dławiący uścisk. To człowiek, który wyszedł z bagien Trytwy, żylastą dłonią ujął za gardło człowieka, idącego z puszczy. Przez krótką chwilę trwało szamotanie się w milczeniu, potem obaj ludzie spokojnie szli w stronę boru. Kiedy przybyli pod dębinę, gdzie niegdyś Garłacz został ugodzony śmiertelnym strzałem, człowiek ze strzelbą nakrzesał iskier i z garści suchych liści rozniecił ogień. Przy blasku ognia człowiek w czarnym, długim surducie ujrzał coś strasznego dla siebie, bo się zatrząsł cały, zbladł i wybełkotał:
— Pan Sta...
I nie domówił w przerażeniu.
— Tak jest, stara znajomość, Janklu!... Pamiętasz groblę... Myślałeś, że już się nigdy nie zobaczymy na ziemi... Tymczasem ja śpię tam w bagnach pod wodą, a o północy się budzę, wstaję i błądzę, ażebym się mógł z tobą porachować!...