różne też odłamki bomb wybuchających przylepiły się niżej i wyżej do dębu, gdzie wilki nie dotarły już kłami i nie odarły kory. Ztąd poszło tlenie się trzasek pod dębem i mchu na dębie. Woń spalenizny czuć się dała w powietrzu; powiał wiatr i rozdmuchiwał te ogniska. Na dębie pojawiły się czerwone płomyki, sięgające ku wierzchołkowi; języki ich szybko ślizgały się po powierzchni, łączyły się z innymi, dotarły do grubszych konarów, rozlały się po nich, buchnęły i ogarnęły dąb zewsząd. Płomień dotarł do dziupli, prowadzącej wewnątrz dębu, ogarnął ją, zajęła się wiązka mchu, stanowiąca zatyczkę otworu, niby strzecha dębowej chaty; wiązka ta musiała być bardzo zeschła, bo odrazu buchnął z niej płomień i spadła wewnątrz na łoże gęsto mchem wysłane i pomiędzy ściany... Krocie iskier rozsypały się po dębowej chacie, a każda iskra była zarodem pożaru. Wewnątrz pnia dębowego stał się gwałtowny jakiś ruch, słychać było drapanie się człowieka i skomlenie psa. Nagle huknęło strasznie, aż dąb trzasnął i wstrząsnął się cały. Masa ognia buchnęła wierzchem i przez okienko; przerażone wilki wyć przestały i oddaliły się czemprędzej w krzaki. Mieszkaniec dębu posiadał widocznie znaczny zapas prochu.
Potem wszystko ucichło, tylko stary dąb wysyłał od siebie w obłoki kolumnę błękitnego dymu, jakby stary arcykapłan, składający bóztwu ofiarę w imieniu puszczy.
I znów spadły nowe śniegi, które zasypały pole bitwy...
Po owych to wszystkich zdarzeniach, krwią zapisanych w księdze ziemi, zkąd je właśnie wyczytaliśmy, jedna gromada wilków, nie mogąc snadź w puszczy znaleźć już pożywienia, wpadła nocą do Orłowej Woli, a to niesłychane zuchwalstwo wywołało ostatecznie wielką obławę.