i przy jarzącem świetle licznych lamp, oraz kandelabrów, rozpatrywał uważnie przez niejaki czas ciekawy sygnet. Nagle twarz zmieniła mu się niezmiernie; widocznie doznał nadzwyczajnego wzruszenia, bo upuścił pierścień na ziemię i musiano go natychmiast przenieść z lektyką do sypialni, a następnie umieścić w łóżku.
Dzierżawca z Gązwów powiódł znaczącym wzrokiem po całem zgromadzeniu i z delikatnie ironicznym uśmiechem na ustach opuścił pałac.
Zdarzenie to zaniepokoiło mocno Tynię; na szczęście znajdował się w domu lekarz, sprowadzony do Marcychy, ranionej podczas obławy; ten atoli oświadczył, że niebezpieczeństwo jest nadwyczajnie groźne, iż pan Strojomirski może nie doczekać jutra. Natychmiast więc rozesłano sztafety po innych lekarzy, do miasta gubernialnego i do Warszawy.
Wielki dwór, w którym przed chwilą tylko było nieco gwarniej, zaległa teraz znów powaga i cisza; po najodleglejszych częściach tego domu służba krzątała się na palcach.
Kiedy nadeszła noc, Tynia czuwała przy ojcu, od którego i lekarz na krok się nie oddalał.
Cały pałac był oświetlony, jakby w dzień godowy; umierał w nim człowiek bogaty.
W jednej zaś z oficyn tego pałacu konała obłąkana Marcycha.
Tej nocy nie słyszano od strony puszczy wycia wilków, a jednak Byś i inne psy około północy poczęły wyć przeraźliwie.
Nazajutrz po południu rozstawnemi końmi od stacyi kolei żelaznej przybyli lekarze. Marcycha właśnie wtedy skończyła życie; Strojomirski nie żył już od kilku godzin. Widocznie rana, którą mu zadały jakieś życiowe wspomnienia, była cięższą od rany kobiety, ugodzonej kulą w piersi.