Roku 18.. pod koniec czerwca w nocy, z narożnika boru w Orłowej Woli wysunęło się trzech ludzi; mieli na sobie szare, obcisłe kurtki, głowy ich nakryte były skórzanemi czapkami, rozmawiali cicho, jakby prowadząc tajemną naradę, z niedowierzaniem zaś oglądali się na wszystkie strony
— Więc stanowczo zostajesz, Stanisławie? — zapytał jeden.
— Nie myślę się ztąd ruszyć; wiem, że nie umiałbym wyżyć między obcymi — odrzekł zapytany.
Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał jeden z towarzyszów, nucąc półgłosem:
„Za kilka godzin rumiane zorze
Promieńmi błyśnie jasnemi,
Obaczę niebo, obaczę morze,
Lecz nie obaczę“..
— No, Kazimierzu, to nie zwlekajmy! — przerwał śpiewającemu inny, którego towarzysze nazywali Janem. — Niema się czego rozczulać, pożegnajmy Stacha i w drogę!
— Stanisława trudno przekonywać... Taki ma-