Było to w maju, wiosna napełniała powietrze balsamiczną wonią pękających drzew. Słońce nie weszło jeszcze, tylko purpura jutrzenki szeroko zalała niebo; pod obłokami skowronki rzewnym głosem wyciągały już swoje jakby nabożne pieśni; w kniei rozlegały się w gąszczach śpiewy kosów, niby ludzkie wygwizdywania. Trzęsie się bór czarodziejskim gwarem, a urok takiego poranku nie da się piórem opisać. Któżby powątpiewał, że ta muzyka, te rozgłosy szczęścia jedynie uczuciom miłości towarzyszyć mogą? Tylko potężne uczucie zdoła wyrwać z głębi istot żywych hymny wesela, tęsknoty i uwielbienia. Tam oto w gęstwinie, na suchym sęczku, z opuszczonemi skrzydły, z nieco zadartym ku górze ogonem, jakby z zachwyconemi oczyma, przysiadł żółtodzioby kos; świecą się jego czarne pióra, a melancholijne, tęskne gwizdanie, daleko w las leci. Zaskoczona przez dzienne brzaski, niby wieszczka puszczy, poważna, od stóp do głowy napuszona, tuż przy czarnej dziupli zasiadła znów sowa; światło ją razi, odurza, więc dlatego widać spogląda jakoś uroczyście, czasami głową kiwnie, okiem mrugnie, czasami