Wyobraźmy sobie jasną, spokojną i chłodną noc październikową. Gwiazdy jaśniały w ciemnym błękicie, wyznaczając rozmaite figury na niebie, właśnie z za boru wychylała się jaskrawo krwawa łuna księżycowego koła, zwolna rzucając na ziemię promienie tajemniczego światła. Na skraju lasu przemykał wówczas cicho jakiś człowiek, przystawał chwilami i jakby badał, rozpatrywał położenie, czy może przysłuchiwał się szczekaniu psów, które tu z siół odległych dochodziło. Trzy lub cztery krzaki, obszernie rozrosłe na objętość, rosły opodal od lasu, jakby się wysunęły z boru i zdążały w pole. W jeden krzak taki wszył się ów człowiek, przykucnął w owym namiocie tak nieznacznie, iż go bardzo wprawne oko mogłoby zblizka wziąć za kawałek polnego granitu. Tuż u stóp jego przywarował cichutko pies dosyć długi, a na krótkich nogach, jak gdyby do pełzania stworzony. Miałżeby to Kostuch ze swoim Żmijką polować na wychodnego? A może!... Ludzie opowiadali o nim, że podczas zimy na takiej zasadzce przyodziewał się białą płachtą, a psa też zwykle przyoblekał w białą szmatę.
Gdy się tak czaił człowiek z psem, niedaleko