gi; słychać było kulki świszczące po liściach, jak gdyby grad gwałtowny z nieba spadał. Konie, które już i tak niespokojnie stały przy drzewach na uwięzi, urwały się i rozbiegły po polach. Tymczasem człowiek na drzewie w milczeniu nabił znów swą strzelbę.
— Sparzyli nas — mruczał Majcher, unosząc wspólnie z Janklem postrzelonego Guzika.
— Oj, wiem ja, wiem, kto mnie tak urządził! — jęczał herszt złodziejów
Teraz tajemniczy człowiek spuścił się z dębu zręcznie jak dzięcioł, wyzwolił z torby psa i, trzymając na pogotowiu broń nabitą, udał się w stronę przeciwną kierunkowi złodziejów. Szedł jakoś niezwykle, zataczał koła, jak gdyby usiłował, ażeby ślady swoje na rosie zatrzeć; wychodził na ścieżkę, puszczał się w gąszcz i znów nagle zmieniał kierunek, udając się niby miedzą na pole.