Strona:PL Wincenty Korab Brzozowski - Dusza mówiąca.djvu/264

Ta strona została przepisana.

wrotem do ciszą owianego łona Cybeli; tak po ulewie resztki deszczu, wiszące na liściach, spadają i łączą się z wodami. Mówią, że bogowie morscy opuszczają swoje głębokie dziedziny, a usiadłszy na przylądkach, snują spojrzenia swoje po falach. Tak ja czuwałem, mając u nóg mych życia obszary, podobne do uśpionego morza. Z chwilą powrotu do bytu wyraźnego i pełniejszego, zdawało mi się, jakobym dopiero się urodził i jakoby, wody głębokie, które mię w swem łonie poczęły, zostawiły na górskiej wyżynie, jak delfina zapomnianego przez fale Amfitrydy na ruchomych piaskach.
Spojrzenia moje biegły swobodnie, sięgając najodleglejszych krańców widnokręgu. Jak wybrzeże zawsze wilgotne, tak łańcuchy gór Zachodu były nasiąknięte światłem, nie całkiem zwalczonem przez ciemność. Tam żyły wciąż, w blaskach bladawych, szczyty nagie i czyste. Tam nieraz widywałem Pana, schodzącego wiecznie samotnie; — chóry bóstw tajemnych lub nimfę górską, upojoną czarami nocy. Czasem orły olimpijskiej góry przelatywały poprzez sklepienie nieba i znikały w konstelacyach dalekich, albo zapadały w gęstwinę lasów natchnionych. Duch bogów, ruszając się, mącił nagle ciszę starych dębów.
Ubiegasz się o mądrość, o Melampie! która jest wiedzą o woli bogów — i idziesz od narodu do narodu, jak śmiertelnik zbłąkany z mocy przezna-