Strona:PL Wincenty Rapacki - Hanza.djvu/10

Ta strona została przepisana.

go nazwisko, przyznając się do pokrewieństwa, i wdziewał jego barwę, niby szyld, niby reklamę, by najkorzystniej sprzedać swój towar.
Dobra firma już i wtenczas miała swoje znaczenie.
Byli Tilowie podrzędniejsi, którzy się żywili pożyczanym dowcipem od starego, nosili bowiem spisane w książeczce jego figle, ale najczęściej przyłapani na tem złodziejstwie, płacili grzbietem.
Ten godnie reprezentował starą firmę; mógł był nawet uchodzić za protoplastę nowego gatunku błazna, bo obok figlów i humoru posiadał ciętość satyryka.
Wszystko się z czasem doskonali.
Było to jednak niebezpieczne rzemiosło, bo trzeba wielkiego znawstwa ludzkiej natury, aby wiedzieć, kiedy właściwie, w jakiej chwili podać gorzką pigułkę; wyrwanie się nie w porę życiem przypłacić można.
Ale za to dobre słówko, rzucone w chwili właściwej, stawało się niby życiodajnem ziarnkiem.
Błaznowie nieraz więcej zdziałali, niż spowiednicy.
Niewdzięczna przeszłość pogrążyła ich w toni niepamięci, niby mszcząc się ran zadanych.
Najszczęśliwszym z nich był Stańczyk — bo się znalazł w epoce politycznej, w epoce rozbudzenia umysłów, gdzie ceniono już dowcipne i głębokie słowo.
Ówcześni błaźni — to artyści, to poeci!
Trzeba było być i autorem z potężną inwencyą, i aktorem z talentem.
Smutne czasy. Najpiękniejsze intelektualne dary kryła czapka błazeńska!
Jakie tam nieraz myśli i idee wirowały w tej głowie ubranej w dzwonki!
Wysoki, chudy, miał małą i okrągłą głowę, nos tro-